KAŻDY MA SWOJĄ LISBON STORY

Rys. Łukasz Kliś, Eskapizm


O pierwszym wrażeniu, które wywołuje nieznane miasto, opowiada się zazwyczaj jak o miłości od pierwszego wejrzenia. Ale do tego potrzeba dworca kolejowego z prawdziwego zdarzenia. Długiego korytarza, spinającego perony perspektywą kasowego holu, jakichś niezwykle wielkich drzwi i wreszcie oddechu zaczerpniętego już na podwórcu. A potem brzdęk tramwajowych dzwonków. Popiskiwanie i posapywanie autobusów. Tysiące obcasów mlaszczących o zwilżony deszczem trotuar. W aeroportach, z których większość to prostopadłościenne szklano–aluminiowe terminale, tego nie doświadczycie. 


Dworce kolejowe mają swoje zapachy i dźwięki. Każdy inne. Zawsze jest także jakieś przedtem i potem. Pamiętam wrocławski Główny, gdy przed ponad półwieczem podstawiano pociąg z parowozem na czole. To była iście piekielna machina, sypiąca iskrami i płatkami sadzy, lśniąca czernią cylindra i białymi obręczami kół o czerwonych szprychach. Syk i świszczące posapywanie białej pary towarzyszyły kwaśnemu odorowi węgla i sadzy. Ale przedtem były kasy biletowe z imponującymi kasetami brązowawych tekturek. I kasjerka, która umieszczała tekturkę w stosownym stemplu. Potem następował błysk przesuwanej rękojeści i wyskakiwał bilet z nadrukiem. 

 

Nadodrze było jakby ułomniejsze. Brukowany plac, rozdzialający dworzec od parku nieopodal placu Staszica, zastawiały błękitno–kremowe jelcze PKS-u. Podobnie jak stare pociągi osobowe jeździły do powiatowych miast i miasteczek, stąd poczucie jakiegoś  skundlenia. Ale kasy z owalnymi barierkami i metalowymi misami do wydawania reszty oraz przepastny bufet z karmelowym piwem i parówkami był początkiem niemal westernowej wyprawy.

 

Oba dworce – mimo że trwał wiek pary – miały odmienny zapach. Główny wabił duszącymi, radzieckimi perfumami dam, cienkimi krawatami i aktówkami ze skóry urzędników państwowych. To znaczy urzędniczymi aktówkami ze skóry świńskiej. Czasem terkotał kamerami operatorów kręcących odcinki Stawki większej niż życie. Nadodrze wypełniała uboższa publika. W irytujących naftaliną kołnierzach z lisów, w wiejskich chustach, cyklistówkach i fikuśnych pilotkach. Z kuflami piwa bez alkoholu. Z ceratowymi teczkami i żywymi kurami w kartonach o specyficznym smrodku ptasiego łajna.

 

2.

Lizbonę poznałem we Florencji. To nie żart. Kiedy Wim Wenders nakręcił Lisbon story, poszedłem do niewielkiego kina przy Via del Sole. Przyznaję – oniemiałem. Teresa Salgueiro i muzycy Madredeus w prześwietlonych, odrapanych wnętrzach wydali mi się zjawiskowi. Podobnie jak wędrówki Rüdigera Voglera z kudłatym mikrofonem na tyczce. 

Światło i cień to pierwszy z ważnych języków tego miasta. Uliczki śródmieścia przyzwalają na wybór, którą stroną mocy wędrujemy. Dopiero oddalenie, gdy z Largo Chao de Loureiro winda wynosi wędrowców ku tarasom zamku Sao Jorge, pozwala zobaczyć miasto w pełnym słońcu. Przypomina wówczas pejzaż tkany gęsto ugrem ścian niczym makieta miniaturowego miasta z kolejek Piko. Drugi to nieokiełznana fonia – terkot i szelest samochodów, zgrzyty i dźwięczne tramwajowe dzwonki, okrzyki sprzedawców kasztanów, aksamitny chlupot skrawka oceanu, do którego przylega miasto. Trzeci to woń wiatru, który stroszy włosy drobinami soli, dymy z patelni prażonych owoców, intrygujące zapachy morskich stworów i amfilady aromatycznych restauracyjek, wspinających się z Praça de Comércio ku Elevador de Santa Justa lub ku Alfamie. Piękna jest Lizbona w słoneczny poranek, kiedy weźmiecie w dłoń niewielki kieliszek lekko wytrawnego porto. 

uliczka w Lizbonie
3.
Za pierwszym razem ujrzałem Lizbonę kontrastów. Mieszkałem nieopodal Avenida da Liberdade. Dostojnej, opadającej szeroką strugą asfaltów ku oceanowi kaskadą wyrafinowanych elewacji, niebanalnych reklam i – mimo wielkomiejskiego ruchu – raczej spacerowej niż jak u nas przyspieszającej kroki. Wśród migotliwych obrazów miasta pełnego ludzi – a to całościenna fasada poskładana z fotoboksów z butami, to znów żółte, krzywo wspinające się ku kościołowi św. Rocha wagony zgrzytających wind, potem zgiełkliwy bazar kultur iberyjskich przy Monumento aos Restauradores – przytulona do krzewów ławeczka. A na ławeczce bezdomny. Dżinsy, kurtka, wiekowa siwa broda. Reklamówka pod głową. I buty. Starannie ustawione koło stóp. 

Pysznym, wręcz gargantuicznym fasadom XIX-wiecznych kamienic towarzyszyły gmaszyska kompletnie odarte z dostojeństwa i pańskości – na świadectwo kryzysu gospodarczego po obaleniu Salazara. Suszącej się nad brukiem Alfamy bieliźnie przyglądały się azulejas cytujące poetów. Gładkim brukom placów ostro wspinające się ku górze uliczki z poręczami dla utrudzonych. 

uliczka w Alfamie
Zapamiętałem wówczas fascynującą fasadę dawnego Estacao Central przy placu 1 Grudnia, bacalau podawanego w oliwie, z ziemniakami z wody, krążkami cebuli i zieloną fasolką – tak wyrafinowanego w smaku, jakby nie odradzał się w kuchni z solnej mumii, lecz był przed chwilą wyjmowany z rybackiej sieci; wreszcie dowcipnie dekorowane cytatami z matematyków stacje metra, z których wiele kończyło się i zaczynało księgarnią – a przynajmniej rozległym marketem mbooks z książkami. Bo lizbończycy są szaleni na punkcie książek i Fernanda Pessoi.

bacalau podany klasycznie


4.
Kim jest Pessoa? Modernistycznym prozaikiem i poetą. Lizbońskim Tuwimem i Kafką zarazem, którego można głaskać po dłoniach z brązu niepodal ulubionej kawiarni przy Rua Garrett, skądinąd ulicy imienia najwybitniejszego poety portugalskiego romantyzmu. Uniwersalnym symbolem, że literatura jest ważnym i rozpoznawalnym elementem kultury. Pessoa jest doprawdy wszędzie. W witrynach małych i wielkich księgarni. W megastorze FNAC ma swoje wydzielone salotto z dziełami przełożonymi na wiele języków świata, w niepoliczalnych formatach i opracowaniach graficznych. 

Spotkanie z wyrafinowaną literaturą Pessoi na stacji metra w mbooksie obok przecenionych płyt z muzyką fado nikogo tu nie dziwi. Wydaje się, że daje powód do poczucia europejskiej dumy. W najstarszej księgarni świata – Livraria Bertrand – jedną z sal obramowano muralem Tamary Alves dedykowanym Pessoi. Jak piszą właściciele – jednemu z bezdyskusyjnych geniuszy światowej literatury. Wypada w niej oprócz kawy smakować wybrane przez siebie książki. Zaiste nie do przeczytania na pierwszy rzut oka. 

Pessoa w Café Bertrand
Księdze niepokoju Pessoa w tłumaczeniu Michała Lipszyca pisał: „Jednym z moich stałych zajęć jest zastanawianie się, jak mogą istnieć inni ludzie, jak to jest możliwe, że istnieją dusze, niebędące moją duszą, świadomości obce mojej świadomości, która – będąc świadomością – wydaje mi się jedyna”. I kilka stronic dalej: „Jednak pisząc, uspokajam się jak ktoś, kto zaczyna lżej oddychać, mimo że choroba nie minęła”. Jakoś aktualnie brzmią te słowa, choć to naprawdę literatura wymagająca najwyższego skupienia. I zdanie-ontologiczna zagadka: „Ponieważ napisałem, niczego nie powiedziałem”. 

5.
Na Universidade Lusòfona przed rokiem, kilka dni po pożarze Notre Dame rozmawialiśmy o wspólnych projektach komunikacyjnych – m.in. aplikacji muzealnej dla ludzi w podeszłym wieku i z niesprawnościami. Miało z nami współpracować muzeum sztuki sakralnej Kościoła św. Rocha. Pytaliśmy więc – po wędrówce drewnianymi stropami tej pięknej świątyni – co mogło stać się w Paryżu? Usłyszeliśmy od kustosza, że każde ponadstuletnie drewno pod dachem zawsze będzie suche jak trzaska. Wystarczy iskra, by nie móc tego ogarnąć. 

Poszliśmy potem na obiad do profesorskiej knajpki. Zabawnej – profesorskich było kilka stolików zestawionych i nakrytych obrusem. Reszta okazała się ogólnoludzka. Zamówiliśmy, co tam kto sobie życzył – w kuchni czarnych świnek, dorsza i owoców morza każda wariacja jest możliwa. Wino rozwiązało języki. Powiedziano nam półgłosem, że ten prywatny uniwersytet powstał w pewnej mierze jako forma ekspiacji. Portugalczycy mają bowiem wyrzuty sumienia m.in. za Brazylię i Angolę, które poraktowali jak klasyczni konkwistadorzy i kolonialiści. Bezwzględnie. Edukacja – w mniemaniu wielu intelektualistów lizbońskich – może być formą spłaty tego długu.

fotozagadka: geometria widziana z okna metra
To m.in. z powodu Pessoi i splinu lizbońskich intelektualistów upieram się, że Uniwersytet Wrocławski powinien być uczelnią dla Śląska. To jest nasz intelektualny dług także w kontekście wydarzeń ostatnich tygodni  Naukowe konkwisty owszem, wydają się efektowne, lecz genius loci efektywniejszy. Może nam dać np. poczucie odpowiedzialności i nie tylko regionalnej przyzwoitości. Jak Wrocławski Dom Literatury. Jak Góry Literatury. Tym bardziej, że mieliśmy i mamy pośród nas literackich geniuszy. Równie ciekawych jak Fernando Pessoa. 

A do dobrej kawy wiersz napisany przed klasztorem Hieronimitów.

Właściwie nie ma tu ksiąg
starych mistrzów 

są kopie
i poblakłe
wachlarze
krużganków

łupy z imperium Azteków
zawędrowały
na dwuwymiarowe plansze
dydaktycznej panoramy

świat ma tylko awers
i rewers

nie ma 
krążenia krwi
ani brunatnych skrzepów 
na ostrzach

są eleganckie
encyklopedyczne noty

Przed klasztorem
kobieta o hebanowej skórze
w czerwonym fartuchu
sprzedaje albumy z muzyką fado

nagły łoskot za plecami
i wiedza że Madredeus 
to żółty napis
na wyświetlaczu autobusu

Lizbona u brzegu oceanu
jest jak plac manewrowy

tysiąc stóp uwija się
na kostkach bruku Belem
na tle źle strzyżonych 
bukszpanów

duch święty
jak to ma w zwyczaju
kołuje niczym gołąb
o czerwonych łapkach

spoglądają za nim dwie kobiety
z butelką wody mineralnej
źródłem
wszelkiej czystości

Po chwili nie ma nic
tylko szaro–granatowe piórko 
kołysze się
na szali planet i gwiazd

Komentarze

Popularne posty