W POSZUKIWANIU ŚWIĘTEGO BRALA


il. prof. Wiesław Gołuch, z cyklu Teatr

Uczestniczę w kulturze w miarę aktywnie od czterech dekad. W różnych rolach i z różnym skutkiem. Dość szybko zrozumiałem, że nawet w europejskim mieście średniej wielkości – jak Wrocław – składa się ona ze środowiskowych wysp, dzielących pomiędzy siebie media, splendory i budżety. Oraz publiczności – mediów, splendorów i budżetów. 

W kulturze – podobnie jak w polityce – nie ma zmiłuj! Inicjacje, afirmacje, opresje i represje są naturalnym porządkiem rzeczy. Mniej więcej w tej kolejności. Jedynym sensownym postępowaniem jest zatem zbudowanie, w marketingowej nowomowie – kreacja, bo przecież nie wychowanie, własnej publiczności, która za to, co dla kultury robimy, chce zapłacić; a w czasie kryzysu – jak teraz – chce współuczestniczyć w czymś tak autorskim, by nadawało to sens życia i nam, i amatorom naszych poczynań. Pisze o tym m.in. Magda Piekarska w interesującym artykule Teatr w czasie zarazy (na didaskalia.pl).

Dlatego wgrałem przyhołubienie Teatru Pieśń Kozła do programu Uniwersytetu. Uczelnia nadal zarządza budynkiem przy ulicy Szajnochy, kultowym, dawniej bibliotecznym zameczkiem zaprojektowanym przez Richarda Pluddemanna pod numerem 7-9. Prawdziwy to klejnot! Gdyby zatem nie sprzedawać tych architektonicznych pereł na europejską skalę, lecz ściągnąć tam, osadzić i uczynić prawdziwie światową wizytówką Uniwersytetu właśnie teatr. Dobro kultury nadzwyczaj efektowne i efektywne w strategii marketingowej każdej instytucji, która rozumie, że prestiż tworzą żywi ludzie, wśród nich artyści, a nie zerojedynkowe decyzje korporacyjnych robotów.

Kiedy pracowałem na polonistyce we Florencji spacerowaliśmy niekiedy z prof. Antonem M. Raffo po ulicach oznaczonych poetyckimi nazwami, które usprawiedliwiała historia, jak zaułek Soli i Pieprzu, sieneński zaułek Psa i Kota czy – moja ulubiona – ulica Melancholików. Śródmieście i okolice katedry dosłownie oklejały plakaty imprez kulturalnych oraz znacznie dyskretniejsze tabliczki towarzystw naukowych i kulturalnych, które wspierały poszczególne obiekty. Zapytałem jednego razu o sponsoring wizyty Living Theatre w Sesto Fiorentino. Na blankiecie biletu widniały claimy i loga światowej firmy samochodowej i potężnego banku. 
– Co zwykli ludzie z tego mają? – zapytałem profesora.
– Dumę i pewność, że ich bank stać na takiego artystę – odrzekł profesor.

A gdyby tak rzecz odwrócić. Nie pytać, kto i za ile? Gdyby przekonać studentów, doktorantów i badaczy, że teatr Pieśń Kozła dla Uniwersytetu Wrocławskiego to nie koszty, nie pozycja w budżecie, nie obniżenie stypendiów, lecz inwestycje w prestiż i dumę. Gdyby uniwersytet wspierał towarzystwa naukowe i kulturalne w centrum miasta. Gdyby stał się tego miasta istotnym centrum kultury i nauki poprzez artystów i naukowców, których ten gmach mógłby przygarnąć. Jakiż to byłby splendor powszechny i wyzwanie dokładnie zaadresowane do uniwersyteckiej ekonomii, do komunikacji wizerunkowej, nauk o teatrze i antropologii, do kulturoznawstwa, aby rzecz ogarnąć finansowo i intelektualnie, do prawników, aby zapewnić komfort prawny takiej instytucji. Do informacji naukowej i języków nowożytnych – by upowszechniać publikacje.

Grzegorza Brala poznałem może ćwierć wieku temu. Przyjechał do Wrocławia z OPT Gardzienice. Krytycy nie od razu dostrzegli potencjał artysty. Grzegorz był wiercipiętą i poszukiwaczem głosów człowieka. Wyrósł w zespole Włodzimierza Staniewskiego, zapewne stąd inspiracja podróżami i tęsknota do kultur archaicznych. Bral w tańcu i w śpiewie odważnie sięgał do porządków większych niż los jednostki. W zbiorowości odkrywał siłę, motoryczność wirujących ciał, wściekłość wybijanego stopami rytmu, drażniący zapach potu – nic z udania, wiele z erotycznej ekstazy, siły spiętej w ciasny korowód religijnej ekstazy. 

W naszych relacjach najpierw pojawiła się recenzja korowodu pieśni Dionizosa, czyli samoistnej Pieśni Kozła, która tłumaczyła nazwę zespołu. Potem rewelacyjne Kroniki. Obyczaj lamentacyjny. Wówczas po raz pierwszy od czasów Grotowskiego i Gardzienic zobaczyłem teatr katorżniczej pracy aktora i ucieleśnione przekonanie reżysera, że – jak wspomina Grzegorz – „europejska wyobraźnia wokalna wydaje się być ograniczona i zdominowana nieskończoną ilością nakazów i zakazów wychowawczych”. A Pieśń Kozła rozumiejąc tradycję, uwalniała ciało aktora od tych nakazów. Ciała wielu aktorów, wszak to już pokolenia przewędrowały przez spektakle Brala. 

Potem były rzeczy wybitne, znakomite i – niekiedy – takie sobie. Teatr składa się również z pomyłek. Ale – jak dla mnie – w finale naszych spotkań jest teatralne arcydzieło na miarę legendarnego Apocalypsis cum figuris. Szekspirowskie echa narracji, polifoniczne pieśni aktorów i niezwykła ekspresja ciał tancerzy ożywiały wyobraźnię widza przez wiele godzin po zakończeniu spektaklu. Sala przy Purkyniego wydawała się za mała, by pomieścić Wyspę Brala i Ivána Péreza. W przenośni i dosłownie – po tym spektaklu teatr musiał swoją dotychczasową siedzibę opuścić.

Moim zdaniem to szansa dla Uniwersytetu. Pisałem wówczas na teatralny.pl: „Podobnie jak legendarny poemat sceniczny Grotowskiego Wyspa to kolekcja epizodów i postaci, więc narracja zrywa się, jest migotliwa, choć bywa konsekwentnie naprzemiennie rytmiczna w dynamicznych obrazach tanecznych i wystudzonej traumie chóralnego śpiewu. Także dzięki sugestywnej, wysmakowanej muzyce Jeana-Claude’a Acquavivy i Macieja Rychłego. Artyści wspierają pieśni gestami, które znamy z innych spektakli, ale to nie reżyserska słabość, lecz poszukiwanie kosmicznych rezonansów – jak rzekłby Grotowski. […] 

Wrocławski spektakl wysmakowanego estetycznie teatru Brala jest przede wszystkim rzeźbą z rozedrganego powietrza. Z rozległych, wielopiętrowych i kilkuplanowych fonii śpiewaków, z ruchu powietrza wywołanego przez maestrię animowanych ciał, ze światłocienia rzeźbionego na płaskich powierzchniach ścian lustrami i strumieniami reflektorów. Kilkanaście krzeseł, luster, ciała i cienie. Jak w czarnobiałym kinie Langa, Murnaua, jak w poprzedzającym kino syntetyczną ekspresją światła teatrze Reinhardta”. I wreszcie oglądany jako ostatni Wojownik, który zaczarował zazwyczaj sceptycznego prof. Mirosława Kocura. To punkt odniesienia dla naszego prestiżu i poczucia dumy.

Jeśli do długiej listy światowych sukcesów zespołu dołożyć na plakatach i folderach spektakli logo Uniwersytetu Wrocławskiego, jeśli zaprosić na Szajnochy teatrologów, badających niezależny ruch teatralny i stworzyć wspomniane dwa Instytuty – OFFteatru, o którym marzy Katarzyna Knychalska i jej fundacja, oraz Henryka Tomaszewskiego, który ze wszech miar na taką placówkę zasługuje, zwłaszcza kilkaset metrów od Muzeum Teatru, zyskalibyśmy instytucję na miarę rozpoznawalnego w świecie glocal brad hero. Element systemu identyfikacji wizualnej, który wart jest każdych pieniędzy. Przynajmniej na trzech kontynentach.

fot. Mateusz Bral, spektakl Wojownik



Komentarze

Popularne posty