WYSPA MATEMATYKÓW

Kilka dni przed pandemią spotkałem na korytarzu Instytutu Informatyki prof. Tomasza Jurdzińskiego, konwersującego ze studentem – rozumiem, że jakieś kolokwium to było albo praca seminaryjna. Profesor w fotelu z notatkami, student z pisakiem pod tablicą. Na tablicy szeregi i kolumny wielopiętrowych symboli. 
– Ładnie wygląda ta wasza subtelna matematyka – zagaiłem.
– Jest piękna, bo to jedyny uniwersalny język człowieka – odparł Tomasz. 

Nie powiem. Trochę mnie zabolała owa wyłączność. A kolory? A dźwięki? Dotyk? Rysunek? Wiele można opisać kodami matematyki, ale czy będąc nauką tak wysublimowaną, faktycznie jest pretekstem uniwersalnego piękna? 

To prawda, do matematyki mam stosunek ambiwalentny. O tyle zaskakujące, że kochałem fizykę i astronomię. Sparzyłem się na maturze w V LO, kiedy to profesorka wlepiła mi tróję na świadectwo, choć wiedziałem, że rozwiązałem zadania na dobrą czwórkę. Zapytałem, dlaczego? 
– Moim zdaniem na więcej ciebie nie stać – usłyszałem. 
Na takie dictum pogłaskałem w domu bladozielone, płócienne okładki Fizyki Mieczysława Jeżewskiego, z którą się nie rozstawałem przez licealne lata i która podkręcała mnie á propos kolejnych etapów podboju kosmosu, zwłaszcza z powodu rywalizacji amerykańskich astronautów z sowieckimi kosmonautami – czym żyliśmy wszyscy, skoro nie było wówczas Internetu i Netflixa. Miałem bowiem w domowej bibliotece dwie ukochane książki naukowe w szczenięcych latach – rzeczoną Fizykę oraz Biologię Claude’a A. Villeego. Ta druga w żółtej, także płóciennej okładce. Wyglądały monumentalnie jak Pałac Kultury i Nauki, ale obie operowały językiem niezindoktrynowanym przez doraźność polityczną. W szaroburym, zakłamanym PRL-u te książki wysyłały mnie w uniwersum i mikrokosmos przygód ciekawszych niż te zaznawane w powieściach Lema czy Asimova. Wydawały się nowoczesne, tak dogłębnie interpretujące świat człowieka, że Biologię pożyczyłem ówczesnej narzeczonej. Zdała na psychologię, ale zapomniała oddać. 

Z teoriami matematyki ostatecznie zerwałem w 1984 roku. Pracowałem wówczas na uniwersytecie w Greifswaldzie. Dołączył do mojego lokum kolega z Opola. Matematyk z ambicjami, choć bez spektakularnych sukcesów. Dzień w dzień przy kolacji tłumaczył swoje postępowanie badawcze na temat trywialnych miejsc zerowych w hipotezie Riemanna. Próbował to rozpisywać. Mnie bardzo się spodobały symbole, którymi się posługiwał, podobne do owych prymarnych i finalnych wężyków w stylu figlarnych egipskich piktogramów, które widzicie poniżej. Cudowny zdawał się język ich opisu, konteksty teorii liczb, ale choć był to czas strukturalistycznych paradygmatów w literaturoznawstwie – wymiękłem. 



Po latach w objęcia matematyki rzuciła mnie powtórnie przeprowadzka IDiKS do budynku Instytutu Informatyki, a właściwie brak bufetu. Musieliśmy wędrować do matematyków – bo tam bufet był – dziwacznym, betonowym i szklanym korytarzem: równo/wskroś w górę/ukośnie w dół. Na tym zagmatwanym, niefunkcjonalnym, bo nieergonomicznym korytarzu wspomniałem kapitalną opowieść o przywarach ludzi. Podróże do wielu odległych narodów świata Jonathana Swifta, dziekana kościoła św. Patryka w Dublinie. A zwłaszcza podróż Guliwera na napowietrzną wyspę matematyków – do Laputy. 

Obraz uprawiających kakofoniczne rekolekcje muzyczne matematyków i astronomów wydaje się – delikatnie mówiąc – niekorzystny. Właśnie z powodu owej uniwersalności i jedyności języka. 
„Głowy mieli zwieszone raz na prawą, drugi raz na lewą stronę – pisał autor Bitwy książek. –  Jednym okiem patrzyli w niebo, drugim ku ziemi. Suknie ich były upstrzone niezliczonymi figurami słońca, gwiazd, księżyca, pomiędzy którymi znajdowały się skrzypce, flety, arfy, gitary, lutnie i wiele innych instrumentów muzycznych, nieznanych w Europie”. 
Nieco dalej o uniwersalności języka matematyki pisze tak:
„Wszystkie wyobrażenia wyrażają w liniach i figurach, nawet grzeczności ich są geometryczne. Jeżeli na przykład chcieli wychwalać piękność którejś panienki lub jakiegoś zwierzęcia, porównywali je do równoległoboków, cyrkułów, półglobów, elips i innych figur geometrycznych lub też posługiwali się słownictwem muzycznym, które zbędne byłoby tu przytaczać”. 
A propos wspomnianego korytarza pomiędzy instytutami przy Joliot–Curie:
„Domy u nich są bardzo źle pobudowane, ściany nie są nigdy stawiane pod kątem prostym, a to z tej przyczyny, że w tym kraju geometrię praktyczną mają w pogardzie jako rzecz mechaniczną i podłą. U nich matematyk jest dla głębokiego myślenia, a nie dla publicznego pożytku”. 
Następnych zdań nie cytuję, bo są skandaliczne. Może tylko to:
„Nie znają, co to jest imaginacja, wynalazek, dowcip, i nawet nie mają słów w swoim języku, które by te rzeczy wyobrażały, bo wszystkie myśli zajęte mają dwiema naukami, o których wspomniałem”.
Swift chwilami w swym zacietrzewieniu wobec statusu nauk ścisłych nieco sobie przeczy. Oto akapit dalej czytamy:
„Nieustannie rozmawiali o sprawach publicznych i bez ogródek dawali swoje zdania o interesach stanu, kłócąc się namiętnie o każdy szczegół różnych opinii politycznych. Postrzegłem ten sam charakter i w naszych matematykach europejskich, chociaż nigdy nie mogłem znaleźć najmniejszego związku między matematyką i polityką”.

Wspominam nieodżałowanego prof. Józefa Dudka, wybitnego konesera algebry, z którym kwadransami toczyliśmy przyjacielskie spory o związku nauk ścisłych, humanistycznych i hedonizmu we wspomnianym bufecie IM. Spotykaliśmy się zazwyczaj przy stoliku z czerwonym obrusem. Właściciele twierdzili, że to na cześć profesora, choć obrus był dość mechanicznie wystrzyżony w półkoliste ząbki i z syntetycznej tkaniny. Ale tylko ten jeden jedyny blat był stolikiem profesorskim. Żeby nie było lekko, przypomnę urodę tytułów prac naukowych profesora: Pewne własności idempotentnych grupoidów i innych algebr binarnych, a zwłaszcza Całka w przestrzeniach Banacha – żaden poeta, nawet Karol Maliszewski tego nie przebije. 

– Dlaczego pan do mnie nie przychodzi – pytał profesor nakruszywszy stosowną garść okruchów nad sałatką po żydowsku albo śledzikiem w oleju.
– Bo w pańskim salonie jest dość przewidywalnie i zazwyczaj nudno – odpowiadałem.
– O to, to! – profesor chichotał dziobiąc widelcem sałatę. – Nie mam odwagi im tego powiedzieć. Albo Degler, albo Turko! Albo obaj naraz! – zapewniał dość niesprawiedliwie, bo jednak przez salon przewijały się elity intelektualne miasta i ojczyzny.

Spotykaliśmy się także na rautach i eventach Wrocławia. Profesor w roli uroczego cicerone a nawet bon vivanta. Pamiętam wernisaż Leszka Mądzika w Muzeum Narodowym. Gości było tak wielu, że nie wiedzieliśmy, gdzie się obrócić. Ale wychodziłem pełen uznania dla prof. Dudka. Profesor ściągnął na wernisaż sporo gości swego słynnego salonu – m.in. prof. Janusza Deglera w błękitach, dyr. Stanisława Krotoskiego niegdyś z Ośrodka Grotowskiego w złamanych kolorach ziemi oraz wiele pań wokół nich. Najbarwniejszy wydał się jednak sam profesor Dudek – wystąpił w karminowej koszuli do żółtego krawata. Pamiętam też, że profesor sympatyzował z imprezami Zofii Gałki, ówczesnej szefowej wrocławskiego Radissona. Tam właśnie rozmawialiśmy najczęściej o ludziach, ich cnotach i przywarach nad potrawami z rewelacyjnej kuchni Piotra Pabisiaka. I tak podczas „agro party” prawdziwy lew salonów, czyli profesor Dudek flirtował z czterema paniami naraz. Zaiste miał odwagę, nie tracąc rezolutności.

Wspominam, bo jestem głęboko przekonany, że nowy Uniwersytet potrzebuje ludzi barwnych, błyskotliwych i zdecydowanie prospołecznych. Kogoś, kto nie będzie dzielił na swoich i obcych. Dlatego przywołałem w programie wyborczym konieczność uruchomienia projektu Edukacja narodowa / zmiany, dlatego zachęcam do budowy hubu Chmura wiedzy UWr oraz tworzenia nowych programów studiów. Każdy z nas osobno bywa albo konformistą, albo despotą. Razem – możemy inaczej.

Żeby przekonać prof. Jurdzińskiego do swoich pomysłów poprosiłem przyjaciela, Łukasza Klisia z Instytutu Sztuki UŚ o graficzny algorytm teorii humanizmu. Znalazł. Zatem humaniści też mają język uniwersalny. Pora je połączyć.


Komentarze

Popularne posty